niedziela, 30 kwietnia 2017

Chora pora

Ano. Wszyscy się na całego rozłożyliśmy.
Od przeszło miesiąca posyłamy Stasiutka do żłobka, i mniej więcej od miesiąca widzimy tego rezultaty w postaci wirusów, które sobie swobodnie przechodzą z Niego na nas i z powrotem. Do niedawna był to głównie katar i kaszel Stacha, a my z Pawłem lekko chorowici, dawaliśmy radę. Ostatni tydzień to już pomór na całego i obydwoje leżeliśmy w łóżku na chorobowym. Co ciekawe - Stach wciąż ma tylko trochę kataru i kaszel, ale do żłobka chadza i żadnej temperatury nie ma ;) Zauważyliśmy z ulgą, że tutaj nie robi się wielkiego halo z kataru czy lekkiej gorączki i po prostu dalej posyła dzieci do żłobków. Mimo iż denerwuje nas oboje to, że daliśmy się uziemić wirusom, to jednak oceniamy to podejście jako rozsądniejsze, aniżeli telefony i prośby o zabieranie dzieci do domów, kiedy zarazki, które miały się rozsiać, i tak są już rozsiane... Szykujemy się na długie miesiące objawów grypopodbnych, a potem, jak już to wszyscy przeżyjemy - chyba nic nas już nigdy nie weźmie!



Co do samego żłobkowania - tak, teraz już rozumiemy, co czują ci wszyscy Rodzice, którzy rozpoczynają przygodę z posyłaniem swoich pociech do żłobków lub przedszkoli... jest to jedna z trudniejszych rzeczy, z jakimi przyszło nam się zmierzyć; pierwszy raz, kiedy z Pawłem zostawialiśmy Go samego i wychodziliśmy z sali, ja płakałam bardziej, niż Staś i pocieszały mnie dwie Panie na raz. Potem było już po prostu bardzo trudno i przykro, aż wreszcie po czterech tygodniach przyszedł dzień, kiedy Stach przestał reagować na żłobek spazmami i krzykiem, a nawet trochę na wesoło ;) Teraz jesteśmy już dobrej myśli i bez obaw myślimy o zwiększaniu "etatu". Daliśmy się ponieść technologii i w dni, kiedy Stach jest w Pracowitych Pszczółkach, odświeżamy co chwilę "apkę" i czytamy, kiedy zrobił kupę, a kiedy ile drzemał, no, a jak mamy szczęście, to nam nawet wrzucą jakieś zdjęcie. 



Osobiście do pracy coraz mniej chce mi się chodzić... wolałabym zostawać w domu ze Stachem ;p Może kiedyś, kiedy wreszcie zostanę celebrytką będzie to możliwe.






Trochę więcej spacerujemy po mieście; zwiedziliśmy sobie okoliczne parki, na pewno nie wszystkie, ale te fajniejsze. Okazuje się, że Stachu lubi wychodzić na spacery, szczególnie jeśli wypuści się Go z wózka i da trochę pobrykać po trawie. Oczywiście niezwykle istotne są wtedy wszystkie robaczki, patyczki i kamyczki na ziemi, a już najbardziej to zakrętki od butelek i inne śmieci... No, takie to życie.





Tak się Chłopina wyszaleje, wymęczy, a potem...




;)
Myślę, że obydwojgu nam z Pawłem coraz bardziej podoba się w roli Rodzica; w każdym razie robi się coraz zabawniej. Co ciekawe Stasiek od pewnego czasu nie rozwija się już "typowo"; przestaliśmy notować charakterystyczne "kamienie milowe" w odpowiednim czasie. Wszystkie źródła na niebie i ziemi mówią na przykład, że powinien już mówić co najmniej kilka słów, no a przede wszystkim chodzić...



Nie dane nam wciąż za bardzo słyszeć "mama"; czasem da się słyszeć "tata", ale bardzo rzadko skierowane bezpośrednio do Pawła; zazwyczaj z palcem wskazującym okno, albo niebo lub krzesło... W zasadzie jedyne słowo, które Staś mówi często i konsekwentnie, to "koko" pokazując na ptaki. Robi też z angielska "whoof" pokazując na pieski... ale też misie i koty. Chyba "whoof" ma się odnosić do zwierząt, jako takich. Poza ptakami, bo te są rzecz jasna "koko".
Wypadałoby też żeby 15-miesięczne dziecko zaczęło wreszcie chodzić. Nie żebyśmy Go pospieszali, może lepiej, że jeszcze sam nigdzie nie pójdzie.. W każdym razie już teraz (żłobek bardzo przyspieszył sprawę) dość dobrze radzi sobie "za rączkę", słabiutko "na własną rękę".
Potrafi natomiast sam odkręcić zakrętkę z plastykowej butelki! Dla tych, którzy nie mają jeszcze doświadczenia z małymi, czy jakimikolwiek dziećmi, wyjaśniamy - zazwyczaj dłonie i paluszki brzdąców są dość mało sprawne i różne takie czynności, jak posługiwanie się sztućcami, czy zawiązanie sobie sznurówek, zazwyczaj długo stanowi problem. Otóż Stach z łatwością bierze do ręki długopis i próbuje zrobić ślad. Nie życzy sobie nie otrzymać sztućca podczas jedzenia, protestuje stanowczo, jeśli próbuje się trzymać samemu jedyny chwilowo dostępny. Najważniejsze, że często TRAFIA widelcem do własnej buźki, ba! nawet do naszych - bo Staś zawsze się dzieli z nami tym, co ma najcenniejsze, czyli jedzeniem. Oj tak, jeżeli kiedyś będziemy musieli wziąć jeszcze jakiś kredyt czy pożyczkę, będzie to za pewne "na wykarmienie Stacha".



Ale, ale - tak żeśmy się tymi chorobami zajęli, że zapomnieliśmy, że były święta!
Spędziliśmy je tu, w naszym Domku, na spokojnie, ale tuż przed mieliśmy przemiłych Gości z metropolii, którzy to próbowali oswajać Stacha (bo okazuje się, że jak Dziecko starsze, to zaczyna się nagle bać nawet tych, których się wcześnej nie bało), pokazali nam jak się lata dronem, przywieźli ciasto, i pojechali...





Dziękujemy za miłą wizytę i zdjęcia!
A ja się wspięłam na kulinarne wyżyny i upiekłam na święta kaczkę! I okazało się, że kaczki, to bardzo niewielkie ptaszki, ale za to smaczne.



I w ogóle to miło spędzać święta we własnym domku. Szczególnie, że jak ma się takich pomocników do wszelkich prac domowych! Wciąż najlepszą zabawką Stacha pozostaje rura od odkurzacza.




Jeśli chodzi o zajęcia w czasie wolnym, to najczęściej po prostu bierzemy Stacha i wychodzimy na spacer (trzeba przyznać, że na pogodę tej wiosny naprawdę nie da się narzekać), ale ja osobiście sporo czasu spędzam też na ogródkowaniu ;) Mieszkając w Ashby wzdychaliśmy do własnego ogródeczka, i teraz kiedy go mamy, i jest mi z tym bardzo dobrze!
Żadnej rewolucji tam jeszcze nie wprowadziliśmy (raczej kiepscy z nas ogrodnicy), ale co weekend staram się coś podziałać. Umiem już sama odpalić kosiarkę (w końcu jestem kobietą wyemancypowaną), ale nie ograniczam się tylko do koszenia. Postanowiłam wypowiedzieć wojnę naszym największym wrogom (których wcześniej zdefiniowałam, jako: koty, mlecze i mech) i nie ustaję w trudach. Mlecze regularnie wyrywam, koty przepędzamy i ratujemy się ogradzając "newralgiczne" miejsca, a z mchem toczę trwającą już kilka tygodni wojnę etapową. Zaczęłam od poradzenia się Internetów, zamówiłam odpowiednie chemikalia oraz trochę nasion, Paweł odrobił swoje lekcje i kupił skaryfikator, no zaangażowaliśmy się na całego! Kroczymy drogą ku zielonemu trawnikowi!
Póki co efekty są średnie, bo mech zdechł i pozostawił po sobie brązowe smutne płaty, a trawa, która została jest miejscami nadpalona. Ale dziś wykonałam kolejny krok (po zeszłotygodniowym nawożeniu) - rozsypałam nasiona i podlałam (tak! nie możemy się ostatnimi czasy doczekać porządnego deszczu i musiałam podlać trawnik!), i teraz tylko czekać aż urośnie ;)
Do tego udało mi się wynaleźć na gumtree taniutkie mebelki ogrodowe i teraz już możemy sobie prawdziwie po angielsku usiąść na herbatkę w ogrodzie :D




A gdzie w tym wszystkim siatkówka, zapytacie..?
A no moja mniej więcej tam, gdzie moja prawa kostka - wciąż w ciemnej.. alei; Paweł zakończył sezon halowy bez fajerwerków, ale i bez krzywdy. Szykujemy się teraz na plażę. Zdradzę Wam, że byliśmy już raz nad morzem i udało mi się zagrać 4 sety i nie czuję, aby pogorszyły one sprawę. Czasem muszę przyłożyć wieczorem lód, ale chyba bardzo powoli zmierzam w dobrą stronę. Czuję jednak, że to będzie trwało jeszcze długo.
Niemniej... nawet, jeśli na pewne rzeczy trzeba czekać jakiś czas, nie warto czekać bezczynnie, należy się konsekwentnie przygotowywać... ;)



I wcale nie uważam, żebym była niemądra - Pawła mina cokolwiek na to wskazywała, kiedy odkrył, co przyniosłam do domu. Była po prostu okazja cenowa, której nie wolno było przegapić ;P
A jeśli już o dziwnych pomysłach mowa.. ;) Niektórzy z Was pewnie wiedzą, że lobbuję za nie wprowadzeniem w jadłospis Staśka słodyczy tak długo, jak tylko będzie to możliwe. Żeby Biduczkowi jakoś tę niedolę wynagrodzić, postanowiłam zrobić dla Niego (wcale nie dla siebie!) domowej roboty zdrowe misioŻELKI! :D
Póki co wypróbowałam tylko jedną wersję smakową (nie ukrywam, jest z tym trochę roboty i zajmuje sporo miejsca na blacie) - malinkowe! :D Stach był wniebowzięty, powiem wręcz: wstrząśnięty, kiedy oznajmiłam, że dwie miski to już wystarczająco i zabrałam mu sprzed nosa... ;P






J.La