czwartek, 26 maja 2016

Dzień Matki

No trudno, żeby się obyło bez wpisu w dniu matki! ;)




Cierpliwości, bo dziś będzie tekstowo, obrazki były poprzednio.


Przed nami w zasadzie ostatnia prosta przed wielkim letnim podróżowaniem. Mamy do zrealizowania jeszcze jedną wizytę towarzyską (byliśmy proszeni, a co!) oraz raz będziemy gospodarzami (przyjedzie ciocia Helenka i wujek Duncan pobawić się ze Stasiem), i zaraz potem – fruuu!
Obecnie jestem na etapie analizowania, co zapakować w karton, który nadamy kurierem, a co zostanie spakowane do walizek (opcję zmieszczenia wszystkiego do walizek uznaliśmy za nierealną już jakiś czas temu). Na dniach rozpocznę pakowanie kartonu oraz zrobię listę tego, co dla siebie i Stacha muszę wepchać do walizek.
A tak na co dzień życie nam płynie wciąż całkiem miło; pogoda (jak nie tu!) rozpieszcza, więc wykorzystujemy każdą okazję do gry lub treningu na piachu, a ja nawet do tego stopnia poczułam lato, że posprzątałam trochę w naszym mikro ogródku ;) Odchwaściłam sporo (plecy to odczuły), niestety póki co jest 1:0 dla durnych mleczy; cholerstwa mają takie korzenie, że nie byłam w stanie wyrywać całych, a wiadomo, co się dzieje z tymi korzeniami, które zostają w ziemi… ale przynajmniej chwilowo wygląda schludnie. Prawie wyrwałam lawendę, co to trafiła tam rok temu i o niej zapomniałam, i widzę, że będą też niebawem różyczki, co to nam wsadziła mama Grażynka ;) Aż mi będzie trochę smutno rozstawać się z tym ogródeczkiem.. Trzeba by się zająć też tym z przodu, bo wygląda słabo.
To, co zaraz napiszę pewnie nie zrobi na nikim wielkiego wrażenia w pierwszej chwili – mamy kanapę! Tak jest ze wszystkim, co po prostu mamy; nie potrafimy docenić rzeczy, których obecność w naszym życiu jest oczywista i się nad tym nawet nie zastanawiamy. Ale spróbujcie sobie wyobrazić, że rozstajecie się ze swoją kanapą z salonu na pół roku… Zamiast niej macie na przykład poduszki i koc na podłodze. Albo w ciut bogatszej wersji – jeden lub dwa bean bagi (czyli pufo-fotele, zazwyczaj z materiału, rzadziej skóry, wypchane jakimiś granulkami, dające się łatwo modelować, ale też niestety szybko tracące optymalny kształt pod wpływem wagi siedzącego). Niektórzy wciąż jeszcze wspominają siadanie na takowych u nas, a właściwie próby wstawania, które często nie obywały się bez pomocy osób trzecich ;)
Tak do tego stanu rzeczy przywykliśmy, że nie zdawaliśmy już sobie sprawy z tego, jak bardzo wygodnie jest jednak mieć na czym siedzieć. Od marca (a w zasadzie już od lutego), kiedy to zakończyła się nasza „dzierżawa” kanapy Toniego i Danielle, rozglądaliśmy się trochę i próbowaliśmy coś wybrać, ale nic ciekawego się nie napatoczyło. Aż wreszcie… w moim ulubionym aszbijskim lumpeksie z meblami, zobaczyłam je – dwa fotele i sofa; granatowa skóra, solidne, ciemne drewno, nie zupełnie z typu „wygląda, jak nowe!”, ale też i bez wielkiej krzywdy… Od razu wykonałam telefon, Paweł wyszedł wcześniej z pracy, pognał tam, zobaczył na własne oczy, zamówił… i wczoraj przywieźli! :D




Dopiero, kiedy zobaczyłam meble w naszym saloniku, zrozumiałam, jak bardzo mi ich brakowało. Aż skakaliśmy z radości ;) Myślimy, że Staśkowi też odpowiadają.
Poza całym wachlarzem zalet (spośród których na początek wysuwa się „można na nich siedzieć”), mają również dwie wady; jednej z nich byliśmy świadomi już przed zakupem (nie rozkłada się do łóżka – no, trudno), o drugiej niestety przekonaliśmy się dopiero, jak stanęły u nas w domu. Otóż nie da się ukryć, że pochodzą z domu palacza (ciekawe, że żadne z nas nie poczuło niczego w sklepie). Wyczyściliśmy je i postanowiliśmy wietrzyć pokój tak często, jak tylko się da; zobaczymy, czy pomoże. Albo może się przyzwyczaimy ;) Zapach nie jest bardzo intensywny. W zasadzie rzuca się „w nos” tylko, kiedy wchodzi się z dworu.
Tak naprawdę główną zaletą jest ich twardość; zarówno kanapa, jak i fotele mają solidne, twarde siedzenia, nie ma efektu „zapadłem się w kanapę, nie wstaję do wieczora”. Ani nie boli kręgosłup ;) Mimo smrodu fajek, jesteśmy zachwyceni. A szczególnie biorąc pod uwagę śmieszną cenę, jaką za nie zapłaciliśmy ;) Oraz to, że Panowie, którzy nam mebelki przywieźli, wstawili je do salonu, a także pokwapili się wynieść nieużywany, poprzedni nasz fotel do garażu ;p Myślę, że to Stach ich tak rozczulił ;)
Przemilczałam w ostatnich wpisach przykre wypadki, jakie spotkały moje włosy. Byłam tak tym wszystkim przybita, że nawet nie chciałam nic pisać, ale trauma chyba powoli mija. Otóż, zrobiłam coś, czego nigdy zbyt często i chętnie nie robiłam – wybrałam się fryzjera… Czyniąc długą historię krótką – wizyt było dwie (nie wiem czemu baba chciała mnie ciągać dwa razy), jedna gorsza od drugiej; w rezultacie ani cięcie nie jest takie, jak chciałam, ani kolor (aaa!!!)…
O kolorze napiszę tylko tyle, że widocznie miałyśmy różne wyobrażenie o znaczeniu terminu „wyglądać naturalnie” oraz że po kilku dniach poszłam do Tesco po ciemną farbę i zakryłam nią wszystkie osiągnięcia tej pani, której już nigdy nie odwiedzę.
Konkludując z włosami – mam nadzieję, że szybko odzyskam mój ulubiony (własny!) kolor oraz mimo wszystko bardzo miło jest mieć je takie krótkie i nie musieć się już tak męczyć z rozczesywaniem. Mam wrażenie, że od kiedy Staś skończył dwa miesiące wypadła mi mniej więcej połowa tego, co miałam na głowie, a teraz wreszcie tempo wypadania zaczęło spadać. Tak, czy inaczej, jak mawiała Scarlett O’Hara – jutro jest kolejny dzień ;) Nie ma co rozpaczać długo nad popsutymi włosami.



Z rzeczy jednoznacznie pozytywnych – Staś dostał swoją trzecią i póki co ostatnią dawkę szczepionek. Przez moment baliśmy się, że się z nimi nie wyrobimy przed wyjazdem do Polski i będzie buba, ale udało się zaklepać termin nieco wcześniej i Stach ma to już z głowy na długie miesiące. Tym razem kochany Tatuś zgodził się iść z nami do przychodni i trzymał Stacha podczas kłuć. Ostatnio miałam wrażenie, że Stach zaczął mnie kojarzyć głównie z nieprzyjemnościami (jak trefne obcinanie pazurków i takie tam), więc wolałam uniknąć prowadzenia go tam sama. Tata spisał się doskonale, a Staś już po 2 minutach nie pamiętał, że był kłuty ;) No i próbowaliśmy dziś też marcheweczki z pietruszką i mój wniosek z tego całego próbowania warzywowych papek jest taki, że Stach chyba nie jest jeszcze na to gotowy, bo beznadziejnie mało zainteresowania okazuje innym formom jedzenia, niż mleko i głównie się krzywi (choć nie wypluwa), a zajmuje to tak strasznie dużo czasu (w porównaniu do butelki z mlekiem), a efektu nie ma prawie żadnego… że trochę się zaczynam zniechęcać i myślę o przesunięciu tych prób nieco w przyszłość. I odkryłam nowe dla mnie warzywo: brukiew. Nazwa była mi już znana, owszem, ale nie umiałam dopasować do konkretnego widoku (Paweł zresztą też nie), a już na pewno nigdy nie próbowałam. Dziś spróbowałam – w porządku. Mam nadzieję, że Stach też tak pomyśli, bo w najbliższej przyszłości go czeka – pure już w lodówce ;)


Na koniec chciałam dorzucić coś, o czym już chyba długo nie pisaliśmy – wielokulturowość Wielkiej Brytanii. W przeddzień wielkiego głosowania (wyjść, czy nie wyjść..?), pozwolę sobie zauważyć, że doświadczamy tutaj (według mnie) bardzo pozytywnego poszerzania horyzontów za pomocą zawierania znajomości z ludźmi pochodzącymi z wielu różnych krajów. Niezależnie od tego, czy brytyjska ekonomia na tym korzysta bardziej, niż traci, czy na odwrót, bardzo to sobie chwalimy.
Na ten przykład – już dwa razy gościliśmy u nas (raz nawet z noclegiem, a co!) uroczą parę: Łotysz (Janis) i Estonka (Miriam). Janis gra z Pawłem w drużynie, świetny siatkarz, Miriam też trochę w siatkówkę pogrywa, oboje bardzo inteligentni i fajnie nam się z nimi rozmawia. Przyszli z jedzeniem, które zostało nam na kolejne dwa dni, na pewno będziemy ich dalej zapraszać. Poza tym, zauważyliśmy ogromny napływ ludzi na nasze plażowe boiska w porównaniu do roku poprzedniego (latem) oraz przedpoprzedniego. Niedawno poznaliśmy co najmniej tak samo zdeterminowanego do gry, jak my Rumuna (twierdzi, że jest Węgrem, Paweł mi tłumaczył, że to z uwagi na jakieś zawiłości historyczne…); Rumuno-Węgier lubi grać z Modestem (Litwin) oraz prawdziwym Węgrem (Roland), a na przykład 3 dni temu graliśmy z bardzo miłą dziewczyną ze Słowenii (nawet wymieniłyśmy się numerami)… Często grywamy też z Azerem i Rosjaninem, poznanymi jeszcze w zeszłym roku. O Słowakach, z którymi czasem grywamy już od zeszłego sezonu pisaliśmy chyba już wcześniej. I bardzo nam dobrze w tym tygielku. Może dlatego, że nie czujemy się „obcy” dzięki temu, że wszędzie wokół ludzie z różnych stron świata..? Odnosimy wrażenie, że służy nam przebywanie w tak mieszanym towarzystwie, a przede wszystkim, jest to bardzo ciekawe. Szczególnie, że Paweł często porusza z ludźmi tematy społeczno-historyczno-polityczne (zawsze sobie trochę posłucham, to może coś mi w głowie zostanie). Kiedyś rozmawialiśmy w małej grupce Polaków z jedną sympatyczna Niemką i Paweł powiedział jej, że gdy przechodzimy w rozmowie na polski, to planujemy inwazję na Niemcy. Mimo wszystko chyba większość ludzi rozumie nasze poczucie humoru ;)
Natchniona nowymi meblami, dokonałam wczoraj dwóch nowych poszewek na poduszki. Czuję się tym usatysfakcjonowana, szczególnie, że przecież nie wypada mieć tyle czasu w salonie tych z bożonarodzeniowymi ornamentami… A, i ułożyłam nasze 11 tysięcy płyt audio w kolejności alfabetycznej. Rety, to dopiero było wyzwanie, ale wreszcie mamy z nimi porządek.


P.S. Najlepsze życzenia dla wszystkich Mamuś! ;)))

J.La

sobota, 21 maja 2016

Wielkie pakowanie...

...jeszcze się nie zaczęło. Ale myślimy o tym intensywnie; tak intensywnie, że nawet stworzyliśmy listy rzeczy Stacha, które musimy spakować na przyjazd do Polski. Paweł spisał swoją, ja swoją. Na szczęście ich zawartości w zdecydowanej większości się pokrywają ;)
Do samego pakowania jeszcze daleko (podróż samolotem oraz upchanie tego wszystkiego w walizki nas przeraża), póki co oddajemy się głównie przemyśleniom na ten temat oraz rozrywkom na świeżym powietrzu, kiedy tylko pogoda nam na to pozwala - a ostatnio częściej pozwala, niż nie. Nawet jak popaduje deszczyk, to temperatury są na tyle wysokie, że można wyjść do sklepu, czy na spacer bez wielkiej krzywdy na samopoczuciu.
Dalej sobie pogrywamy w plażówkę (nawet zaliczyliśmy już pierwszą tegoroczną spiekotę na twarzach i barkach), ale również udało nam się zaliczyć dwa dłuższe spacery po okolicy. Pozwolę sobie tym razem zalać Was zdjęciami w większym stopniu, niż treścią ;)

Pierwszy spacer (odbyty prawie 2 tygodnie temu) poświęcony był naszej miejscowości i jej zakątkom, w których jeszcze nie byłam, a jeśli, to tylko przejazdem i nie pamiętam.
Na początek nasze lokalnie (pod domem) występujące zwierzątka:




A potem już w dalszych ostępach Ashby:




Stachu podróżował razem z Tatą, no i dość szybko ukołysany lekko sobie przysnął ;)





Niektóre miejsca w Ashby są naprawdę piękne i domy też całkiem, całkiem... miło na to wszystko popatrzeć. Aż dziw bierze, że tak rzadko jak dotąd wybierałam się na krajoznawcze wyprawy po okolicy. No i przyrodniczo - Ashby wiosną robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie ;)










Drugi z naszych dłuższych spacerów odbył się już nie po naszej wiosce, ale kilkanaście mil dalej, w okolicy Loughborough, w którym gramy w siatkówkę. Kiedyś, przejeżdżając, zobaczyliśmy bardzo zachęcające do spacerów okolice, pole golfowe i nawet jakby lasek... postanowiliśmy więc kiedyś tam pojechać ze Stachem, no i wreszcie nastał ten moment ;)



Po raz pierwszy widziałam tutaj zagęszczenie drzew, które na niewielkim obszarze może ujść za "las" i bardzo mnie to zachwyciło. Może nie jest to typowa tęsknota Polaka na obczyźnie... ale dla mnie las jest zdecydowanie czymś, czego mi tutaj bardzo brakuje. Podobnie, jak jeziora.
No i widzieliśmy druidzie runy! :P



I całą masę drzew, strumyków, much, kwiatków i krzewów. Sądzę, że gdyby Stachu umiał mówić, wyraziłby swój zachwyt nad przyrodą, jak mama. Tacie chyba wszystko jedno.








Niektóre tutejsze nieruchomości robią na nas duże wrażenie (szczególnie mając na względzie ceny ziemi i domów w tym kraju); mieliśmy niezwykłą przyjemność popodglądać trochę jedną "farmę" - sporą posiadłość, otoczoną ślicznymi o tej porze roku polami (między innymi rzepaku, który zawsze kwitnąc ładnie kontrastuje z resztą krajobrazu), a samo domostwo... tylko podziwiać styl i wielkość. Przyjrzyjcie się sztalugom, widocznym przy oknach - za pewne jakiś artysta tam pomieszkuje ;) i pewnie maluje okoliczne krajobrazy.






Na terenie, z innej strony, obczailiśmy śliczne niebieskie drzewo - jeśli rozpoznajecie gatunek, dajcie nam znać - byliśmy nim zachwyceni! A poza tym, mają tam nawet i skałki!




Stasiutek - jak zwykle - był bardzo dzielny, wszystko chłonął ze znanym sobie spokojem, nic go nie ruszało, nawet owady fruwające koło nosa, ani błotniste wyboje. A nasz terenowy wózek wciąż spisuje się świetnie ;)















Z ewentualnych postępów Stacha, możemy pochwalić się pierwszymi próbami wprowadzania pokarmów stałych do jego diety - kilka razy daliśmy mu poprzeżuwać ugotowaną pietruszkę ;) Reakcja jest względnie zadowalająca; nie krzywi się, nie wypluwa wszystkiego, w zasadzie okazuje zainteresowanie. Rokuje na przyszłość.
Poza tym staramy się go kłaść coraz częściej na boczku, jak jest śpiący, czego nie znosi serdecznie, ale jak jest bardzo zmęczony, to zasypia zanim się bardzo zdenerwuje i dzięki temu udaje nam się trochę czasu na boczku na tym ugrać. Z siadaniem wciąż nie jest szczególnie zadowalająco (wczoraj skończył 4 miesiące), ale raz już przy próbach podtrzymywania go w pozycji siedzącej, nie zwinął się jak miękka klucha z opadającą do przodu głową, a trochę się usztywnił i względnie "posiedział" kilka minut - co napawa nadzieją ;)





Nie da się w tym wpisie pominąć wzmianki o majowych świętach.. ;) Jedno z nich, to Pawcia urodziny, na które dostał od Stasia i mamy Stasia kilka zdjęć w ramkach oraz płytę AC/DC, więc nie miał źle ;) Jedno zdjęcie poszło nawet na biurko do pracy ;)
Poza tym się postarałam byłam i ugotowałam jakiś obiad (zazwyczaj wciąż to Paweł gotuje - ten dobry zwyczaj utrzymuje się od czasów dużego brzucha), a nawet zapodałam deser, co to miał występować, jako tort, a co! :D




[Ponieważ na zdjęciach z komórki dobrze nie widać, wyjaśnię: podstawę, którą stanowiła bita śmietana, obsypałam pokruszoną bezą oraz owocami]
Mmm, zjedliśmy tego tyle na noc, że aż mi było potem niedobrze ;)

Ogólnie chyba możemy już powiedzieć, że przygotowania do tegorocznego lata idą nam całkiem dobrze i do przodu, bo - po pewnych etapach niepokoju i paniki, jak to będzie - prawie wszystkie daty już zaplanowaliśmy, łącznie z podjęciem kluczowych decyzji i zaklepaniem wstępnie pewnych pozycji bardziej wakacyjnych (kaszubsko-mazurowo-nadmorskich), czego już bardzo bardzo nie mogę się doczekać... z tym tylko zastrzeżeniem, że od tych wakacji już całkiem niedużo czasu zostanie mi do końca mojego fantastycznego urlopu macierzyńskiego, który sprawia mi tyle frajdy, że normalnie nigdy się nie spodziewałam, że będzie aż tak dużo! :(
A to wszystko za sprawą najspokojniejszego i najwspanialszego dziecka na świecie - Stasiutka!



Myślałam, że Stasiutek, skoro już jest taki super, będzie chętnie pozował w swoim stroju Supermena, ale początkowo nie był tym szczególnie zachwycony...


Na szczęście spacer jest remedium na wszystko.

A w ogóle to już morza i oceany (no, a w każdym razie na pewno jeziora) nie są nam straszne, bo jesteśmy zabezpieczeni na wszelkie wypadki! Ha! :D




P.S. No i niestety stało się - zgroza każdego rodzica; udało mi się niechybnie nie trafić dobrze obcinając Stasiowi pazurki i raz poszedł pod ostrze również kawałek skórki z paluszka... ależ było głośno, mama również płakała, bo nie dała rady wyrzutom sumienia. Nie potrafimy przewidzieć kiedy i CZY nastąpią kolejne podejścia do obcinania pazurków :(

J.La