Cierpliwości, bo dziś będzie tekstowo, obrazki były poprzednio.
Przed nami w
zasadzie ostatnia prosta przed wielkim letnim podróżowaniem. Mamy do
zrealizowania jeszcze jedną wizytę towarzyską (byliśmy proszeni, a co!) oraz raz będziemy gospodarzami (przyjedzie ciocia Helenka i wujek Duncan pobawić się ze
Stasiem), i zaraz potem – fruuu!
Obecnie jestem na
etapie analizowania, co zapakować w karton, który nadamy kurierem, a co
zostanie spakowane do walizek (opcję zmieszczenia wszystkiego do walizek
uznaliśmy za nierealną już jakiś czas temu). Na dniach rozpocznę pakowanie
kartonu oraz zrobię listę tego, co dla siebie i Stacha muszę wepchać do
walizek.
A tak na co dzień
życie nam płynie wciąż całkiem miło; pogoda (jak nie tu!) rozpieszcza, więc wykorzystujemy
każdą okazję do gry lub treningu na piachu, a ja nawet do tego stopnia poczułam
lato, że posprzątałam trochę w naszym mikro ogródku ;) Odchwaściłam sporo
(plecy to odczuły), niestety póki co jest 1:0 dla durnych mleczy; cholerstwa
mają takie korzenie, że nie byłam w stanie wyrywać całych, a wiadomo, co się
dzieje z tymi korzeniami, które zostają w ziemi… ale przynajmniej chwilowo
wygląda schludnie. Prawie wyrwałam lawendę, co to trafiła tam rok temu i o niej
zapomniałam, i widzę, że będą też niebawem różyczki, co to nam wsadziła mama
Grażynka ;) Aż mi będzie trochę smutno rozstawać się z tym ogródeczkiem.. Trzeba by się zająć też tym z przodu, bo wygląda słabo.
To, co zaraz
napiszę pewnie nie zrobi na nikim wielkiego wrażenia w pierwszej chwili – mamy kanapę!
Tak jest ze wszystkim, co po prostu mamy; nie potrafimy docenić rzeczy, których
obecność w naszym życiu jest oczywista i się nad tym nawet nie zastanawiamy.
Ale spróbujcie sobie wyobrazić, że rozstajecie się ze swoją kanapą z salonu na
pół roku… Zamiast niej macie na przykład poduszki i koc na podłodze. Albo w
ciut bogatszej wersji – jeden lub dwa bean bagi (czyli pufo-fotele, zazwyczaj z
materiału, rzadziej skóry, wypchane jakimiś granulkami, dające się łatwo
modelować, ale też niestety szybko tracące optymalny kształt pod wpływem wagi
siedzącego). Niektórzy wciąż jeszcze wspominają siadanie na takowych u nas, a
właściwie próby wstawania, które często nie obywały się bez pomocy osób
trzecich ;)
Tak do tego stanu
rzeczy przywykliśmy, że nie zdawaliśmy już sobie sprawy z tego, jak bardzo
wygodnie jest jednak mieć na czym siedzieć. Od marca (a w zasadzie już od
lutego), kiedy to zakończyła się nasza „dzierżawa” kanapy Toniego i Danielle,
rozglądaliśmy się trochę i próbowaliśmy coś wybrać, ale nic ciekawego się nie
napatoczyło. Aż wreszcie… w moim ulubionym aszbijskim lumpeksie z meblami,
zobaczyłam je – dwa fotele i sofa; granatowa skóra, solidne, ciemne drewno, nie
zupełnie z typu „wygląda, jak nowe!”, ale też i bez wielkiej krzywdy… Od razu
wykonałam telefon, Paweł wyszedł wcześniej z pracy, pognał tam, zobaczył na
własne oczy, zamówił… i wczoraj przywieźli! :D
Dopiero, kiedy
zobaczyłam meble w naszym saloniku, zrozumiałam, jak bardzo mi ich brakowało.
Aż skakaliśmy z radości ;) Myślimy, że Staśkowi też odpowiadają.
Poza całym
wachlarzem zalet (spośród których na początek wysuwa się „można na nich
siedzieć”), mają również dwie wady; jednej z nich byliśmy świadomi już przed
zakupem (nie rozkłada się do łóżka – no, trudno), o drugiej niestety
przekonaliśmy się dopiero, jak stanęły u nas w domu. Otóż nie da się ukryć, że
pochodzą z domu palacza (ciekawe, że żadne z nas nie poczuło niczego w
sklepie). Wyczyściliśmy je i postanowiliśmy wietrzyć pokój tak często, jak
tylko się da; zobaczymy, czy pomoże. Albo może się przyzwyczaimy ;) Zapach nie
jest bardzo intensywny. W zasadzie rzuca się „w nos” tylko, kiedy wchodzi się z
dworu.
Tak naprawdę
główną zaletą jest ich twardość; zarówno kanapa, jak i fotele mają solidne,
twarde siedzenia, nie ma efektu „zapadłem się w kanapę, nie wstaję do wieczora”.
Ani nie boli kręgosłup ;) Mimo smrodu fajek, jesteśmy zachwyceni. A szczególnie
biorąc pod uwagę śmieszną cenę, jaką za nie zapłaciliśmy ;) Oraz to, że
Panowie, którzy nam mebelki przywieźli, wstawili je do salonu, a także
pokwapili się wynieść nieużywany, poprzedni nasz fotel do garażu ;p Myślę, że to
Stach ich tak rozczulił ;)
Przemilczałam w ostatnich
wpisach przykre wypadki, jakie spotkały moje włosy. Byłam tak tym wszystkim
przybita, że nawet nie chciałam nic pisać, ale trauma chyba powoli mija. Otóż,
zrobiłam coś, czego nigdy zbyt często i chętnie nie robiłam – wybrałam się
fryzjera… Czyniąc długą historię krótką – wizyt było dwie (nie wiem czemu baba
chciała mnie ciągać dwa razy), jedna gorsza od drugiej; w rezultacie ani cięcie
nie jest takie, jak chciałam, ani kolor (aaa!!!)…
O kolorze napiszę
tylko tyle, że widocznie miałyśmy różne wyobrażenie o znaczeniu terminu „wyglądać
naturalnie” oraz że po kilku dniach poszłam do Tesco po ciemną farbę i zakryłam
nią wszystkie osiągnięcia tej pani, której już nigdy nie odwiedzę.
Konkludując z
włosami – mam nadzieję, że szybko odzyskam mój ulubiony (własny!) kolor oraz mimo
wszystko bardzo miło jest mieć je takie krótkie i nie musieć się już tak męczyć
z rozczesywaniem. Mam wrażenie, że od kiedy Staś skończył dwa miesiące wypadła
mi mniej więcej połowa tego, co miałam na głowie, a teraz wreszcie tempo wypadania
zaczęło spadać. Tak, czy inaczej, jak mawiała Scarlett O’Hara – jutro jest
kolejny dzień ;) Nie ma co rozpaczać długo nad popsutymi włosami.
Z rzeczy
jednoznacznie pozytywnych – Staś dostał swoją trzecią i póki co ostatnią dawkę
szczepionek. Przez moment baliśmy się, że się z nimi nie wyrobimy przed
wyjazdem do Polski i będzie buba, ale udało się zaklepać termin nieco wcześniej
i Stach ma to już z głowy na długie miesiące. Tym razem kochany Tatuś zgodził
się iść z nami do przychodni i trzymał Stacha podczas kłuć. Ostatnio miałam
wrażenie, że Stach zaczął mnie kojarzyć głównie z nieprzyjemnościami (jak
trefne obcinanie pazurków i takie tam), więc wolałam uniknąć prowadzenia go tam
sama. Tata spisał się doskonale, a Staś już po 2 minutach nie pamiętał, że był
kłuty ;) No i próbowaliśmy dziś też marcheweczki z pietruszką i mój wniosek z
tego całego próbowania warzywowych papek jest taki, że Stach chyba nie jest
jeszcze na to gotowy, bo beznadziejnie mało zainteresowania okazuje innym
formom jedzenia, niż mleko i głównie się krzywi (choć nie wypluwa), a zajmuje
to tak strasznie dużo czasu (w porównaniu do butelki z mlekiem), a efektu nie
ma prawie żadnego… że trochę się zaczynam zniechęcać i myślę o przesunięciu
tych prób nieco w przyszłość. I odkryłam nowe dla mnie warzywo: brukiew. Nazwa
była mi już znana, owszem, ale nie umiałam dopasować do konkretnego widoku
(Paweł zresztą też nie), a już na pewno nigdy nie próbowałam. Dziś spróbowałam –
w porządku. Mam nadzieję, że Stach też tak pomyśli, bo w najbliższej
przyszłości go czeka – pure już w lodówce ;)
Na koniec
chciałam dorzucić coś, o czym już chyba długo nie pisaliśmy – wielokulturowość Wielkiej
Brytanii. W przeddzień wielkiego głosowania (wyjść, czy nie wyjść..?), pozwolę
sobie zauważyć, że doświadczamy tutaj (według mnie) bardzo pozytywnego
poszerzania horyzontów za pomocą zawierania znajomości z ludźmi pochodzącymi z
wielu różnych krajów. Niezależnie od tego, czy brytyjska ekonomia na tym
korzysta bardziej, niż traci, czy na odwrót, bardzo to sobie chwalimy.
Na ten przykład –
już dwa razy gościliśmy u nas (raz nawet z noclegiem, a co!) uroczą parę:
Łotysz (Janis) i Estonka (Miriam). Janis gra z Pawłem w drużynie, świetny
siatkarz, Miriam też trochę w siatkówkę pogrywa, oboje bardzo inteligentni i
fajnie nam się z nimi rozmawia. Przyszli z jedzeniem, które zostało
nam na kolejne dwa dni, na pewno będziemy ich dalej
zapraszać. Poza tym, zauważyliśmy ogromny napływ ludzi na nasze plażowe boiska
w porównaniu do roku poprzedniego (latem) oraz przedpoprzedniego. Niedawno
poznaliśmy co najmniej tak samo zdeterminowanego do gry, jak my Rumuna
(twierdzi, że jest Węgrem, Paweł mi tłumaczył, że to z uwagi na jakieś
zawiłości historyczne…); Rumuno-Węgier lubi grać z Modestem (Litwin) oraz
prawdziwym Węgrem (Roland), a na przykład 3 dni temu graliśmy z bardzo miłą
dziewczyną ze Słowenii (nawet wymieniłyśmy się numerami)… Często grywamy też z
Azerem i Rosjaninem, poznanymi jeszcze w zeszłym roku. O Słowakach, z którymi
czasem grywamy już od zeszłego sezonu pisaliśmy chyba już wcześniej. I bardzo nam
dobrze w tym tygielku. Może dlatego, że nie czujemy się „obcy” dzięki temu, że
wszędzie wokół ludzie z różnych stron świata..? Odnosimy wrażenie, że służy nam
przebywanie w tak mieszanym towarzystwie, a przede wszystkim, jest to bardzo ciekawe.
Szczególnie, że Paweł często porusza z ludźmi tematy społeczno-historyczno-polityczne
(zawsze sobie trochę posłucham, to może coś mi w głowie zostanie). Kiedyś
rozmawialiśmy w małej grupce Polaków z jedną sympatyczna Niemką i Paweł powiedział
jej, że gdy przechodzimy w rozmowie na polski, to planujemy inwazję na Niemcy.
Mimo wszystko chyba większość ludzi rozumie nasze poczucie humoru ;)
Natchniona nowymi
meblami, dokonałam wczoraj dwóch nowych poszewek na poduszki. Czuję się tym
usatysfakcjonowana, szczególnie, że przecież nie wypada mieć tyle czasu w
salonie tych z bożonarodzeniowymi ornamentami… A, i ułożyłam nasze 11 tysięcy
płyt audio w kolejności alfabetycznej. Rety, to dopiero było wyzwanie, ale
wreszcie mamy z nimi porządek.
P.S. Najlepsze życzenia dla wszystkich Mamuś! ;)))
J.La
J.La