wtorek, 23 grudnia 2014

Intensywna końcówka roku

Sądziliśmy, że w grudniu, po tym, jak wyświętujemy imieniny Świętego Mikołaja bawiąc się setnie podczas koncertu prawie-Beatlesów, nie czeka nas do świąt już specjalnie więcej, niż tylko powolne odliczanie dni; do chwili aż wreszcie wylądujemy na Modlinie, zostaniemy przywitani i odwiezieni do domu (po raz kolejny - Tomku i Agato - jesteście nieocenieni! Dziękujemy :D), i będziemy mogli spokojnie i w dobrych nastrojach, szczęśliwi, że to JUŻ NIEBAWEM - czekać wytęsknionych świąt w Wesołej.
A tu, rachu-ciachu, łubu-dubu - nagle zaczęło się dużo wydarzać, i cóż - postaram się ująć to najprościej i skrótowo, mam nadzieję, że niczego ważnego nie pominę.
Harmonogram zdarzeń prezentuje się następująco:

11/12 - po raz pierwszy w tym roku słyszę "Last Christmas" Georga Michaela w radiu (BBC 2);
13/12 - otrzymuję pocztą mój certyfikat ukończenia kursu trenerskiego pierwszego stopnia (tak, tutaj listonosz chodzi także w soboty);


13/12 - wieczorem - mamy zaszczyt gościć wielce szanownych Gości - Agnieszka i Damian odwiedzają nas podczas swojego przymusowego 3-tygodniowego zesłania do Bristolu (zostali do niedzielnego obiadu);


17/12 - widzę za oknem, tuż przy naszym bloku Świętego Mikołaja we własnej osobie. Nie, niestety nie mam żadnych świadków, którzy mogliby to zdarzenie potwierdzić (kiedy krzyczałam do Pawła z salonu, aby szybko wychylił głowę spod kołdry i wyjrzał przez okno, bo przyjechał Święty Mikołaj, doszły mnie tylko słabe kwęki: yhm-yhm i cisza...). OK, przyznaję - istnieje prawdopodobieństwo, że to nie był TEN Święty Mikołaj, ten z Laponii, no bo troszkę to było za wcześnie dla niego przed świętami, być może był to jeden z tych jego zastępców, co go wyręczają w niektórych częściach świata... niemniej był ubrany jak najbardziej odpowiednio, a samochód, który ciągnął naczepę, która przypominała oświetlone sanie, był równie mocno oświetlony i przypominał kształtem coś a'la renifer;
18/12 - bierzemy udział w przedświątecznym mini-turnieju siatkarskim, zorganizowanym przez lubiany przez nas klub w Hermitage i nasze świąteczne skarpetki (moje czerwone w renifery, Pawła czarne w Mikołaje) NIE ZOSTAJĄ ZAKLASYFIKOWANE jako świąteczne przebranie, które gwarantowało dodatkowe punkty; jesteśmy zdruzgotani...
19/12 - otrzymuję tajemniczy telefon, w rezultacie którego planujemy krótką wycieczkę do Yorku;
22/12 - wybieramy się na krótką wycieczkę do Yorku, podczas której spędzam uroczą godzinkę i kwadrans z obcymi ludźmi pracującymi dla firmy Siemens, którzy zadają mi dziwne i trudne pytania w obcym języku (po drodze mój organizm tak bardzo daje mi odczuć oznaki "lekkiego" zdenerwowania, że stajemy do toalety dwa razy);
23/12 - po uporaniu się z porannym stresem, jaki zawsze towarzyszy Pawłowi podczas pakowania się i przygotowywania do wyjścia z domu na dłużej, niż godzinę, udaje nam się dotrzeć na lotnisko, zdać bagaż, który waży tylko niecałe 2kg za dużo, wsiąść do samolotu i pomyślnie wystartować, jak również szczęśliwie wylądować (mimo silnego wiatru, gęstych chmur i ulewy). Podczas przemierzania zakorkowanej deszczowo i przedświątecznie Warszawy otrzymuję telefon z informacją, że przeszłam pomyślnie wczorajszą rozmowę w Yorku i firma Siemens wreszcie zdecydowała się przyjąć mnie do pracy. Zaczynam w styczniu ;)

Teraz już naprawdę, odliczamy chwile do pojawienia się pierwszej gwiazdki! ;)



Moi (nasi) Drodzy Czytelnicy - korzystając z szansy, jaką daje nam nasz blog, pragniemy w tym miejscu opublikować nasze najszczersze i najserdeczniejsze życzenia świąteczne i noworoczne! Aby Wam się wiodło CO NAJMNIEJ tak dobrze, jak nam za morzem, abyście byli zdrowi i szczęśliwi cały przyszły rok i dłużej, i żebyście wreszcie zebrali się w sobie i nas odwiedzili! :D
Życzą: Asia, Pawełek i Reniferek ;)
Trzymajcie się ciepło i nie przejadajcie się!
A na koniec nasz świąteczny przekaz w formie obrazkowej:




J.La


niedziela, 7 grudnia 2014

Coraz bliżej święta... ;)

Musimy się natychmiast podzielić z Wami wrażeniami z powoli upływającego weekendu (w chwili tworzenia posta było sobie niedzielne późne popołudnie) - był dla nas niezwykle aktywny.
O ile niedziela upłynęła aktywnie głównie dla mnie (oficjalnie chwalę się - dziś ukończyłam mój kurs na asystenta trenera, a końcowe zadanie zaliczyłam z pochwałami, ha!), a Paweł głównie smarkał i pocił się pod kołdrą, z krótka przerwą na zakupy, o tyle sobota... zdecydowanie była pełna wrażeń dla nas obojga!
Zaczęło się okrutnie rano, gdyż już o 9 (oczywiście, że się spóźniliśmy) mieliśmy podebrać Flo z pobliskiego Shepshed (to moja "nowa koleżanka" z drużyny, o której było trochę w poprzednim poście) i razem z nią przebyć naszym kochanym, wciąż doskonale spisującym się Volvim - którego wczoraj najmilsi w całej Wielkiej Brytanii
Panowie policjanci upomnieli w związku z popsutym światełkiem - pełną pogaduszek śmiechów drogę aż do Lincoln (ok. półtorej godziny jazdy).
Dotarliśmy na miejsce - Świąteczny Jarmark - mniej więcej o 11 i przez najbliższe kilka godzin oddawaliśmy się różnym okołoświątecznym przyjemnościom. Głównie drażniliśmy Mike'a (chłopak Flo), który będąc "biednym doktorantem", dorabiał sobie na jednym ze stoisk jarmarku (doktoranci w Wielkiej Brytanii wcale nie są tacy biedni). Najbardziej pachnącym - zajmowali się sprzedażą intensywnie pachnących pomarańczami i cynamonem ozdóbek choinkowych i nie tylko, a nawet bardziej "nie tylko". Mike czuł się trochę onieśmielony i zawstydzony naszymi odwiedzinami, ale wspólne chwile z nim i Flo były głównie bardzo wesołe (oczywiście nie dla Mike'a) ;)
Nie nakupowaliśmy specjalnie wielu ozdóbek choinkowych, z dwóch zasadniczych powodów - były bardzo drogie oraz nie posiadamy choinki (renifer wydaje się być już nieco przytłoczony ilością kokardek i tym podobnych; powiedział, że chwilowo ma dosyć). Udało mi się natomiast wrócić do domu bogatszą o parę kolczyków ;D (małe różowe ważki)
Jako, że nie ma co dłużej debatować nad jarmarkiem (jarmark, to jarmark), po prostu prezentujemy nasze wrażenia za pomocą obrazów, które powinny pojawić się poniżej...






























 
Dowiedzieliśmy się w międzyczasie, jak wyglądają szkockie funty...:
 A oto, jak zaskoczyła nas nasza "Landlejdi":
 A poniżej nasze nowe nabytki choinkowo-świąteczne:



Ale to wszystko, to jeszcze nic, bo sobota nadal trwała...

Jak tylko skończyliśmy drażnić Mike'a naszą obecnością, ruszyliśmy w drogę powrotną, po drodze zatrzymując się w uroczym typowo brytyjskim restauracjo-pubie i zjedliśmy całkiem smaczny obiad. Później udało nam się jeszcze wskoczyć do Flo na krótką herbatkę, po czym ruszyliśmy na halę drużyny Lionsów, gdzie następnie Paweł rozegrał mecz, który miał się skończyć szybkimi trzema setami, ale jak to zazwyczaj bywa w takich sytuacjach (to znaczy w sytuacjach, kiedy czlowiek się spieszy!) - mecz trwał aż 5 setów, na domiar czego jeszcze drużyna Pawła... NIE wygrała piątego seta :(
No i teraz czas na najciekawsze - KONCERT! :D :D :D
Otóż mikołajkowym wieczorem zachwycaliśmy się instrumentami, głosami oraz scenicznym wyglądem... BEATLESÓW!
Po tym, co zobaczyliśmy wczoraj wieczorem nikt już nam nie wmówi, że oni już nie występują, ba! - nawet, że część z nich nie żyje... O, nie!
Wiemy lepiej, bo widzieliśmy na własne oczy, o!
Dowody prezentujemy poniżej ;)




Jak dowiedzieliśmy się od rodowitych Brytyjczyków, "bootleg" oznacza nic innego, jak podróbę, a panowie z The Bootleg Beatles tylko (i AŻ!) naśladują prawdziwych Beatlesów, ale robią to niesamowicie wiarygodnie. Nie byłam w stanie przestać się śmiać przez pierwszą godzinę występu, aż do krótkiej przerwy, ponieważ chłopaki na scenie niesamowicie wiarygodnie odgrywali swoje role; poziom tego przedstawienia zaparł mi dech w piersiach... Bardzo zazdroszczę naszym rodzicom i całemu ich pokoleniu, ze tak po prostu, na wyciągnięcie ręki niemalże, mieli taki zespół, jak The Beatles i - przynajmniej teoretycznie - mieli szansę widzieć ich na żywo. Dosłownie "na ŻYWO", bo my teraz możemy zobaczyć już jedynie dogorywającego Paula...
Nie tylko charakteryzacja stała na najwyższym poziomie, ale również strona muzyczna i wokalna. Podobno nawet ich akcenty, kiedy mówią coś pomiędzy piosenkami, dopracowane są do perfekcji ;)
Są naprawdę nieźli! Polecamy ich występy gorąco, sami na pewno skorzystamy z okazji zobaczenia ich ponownie. Występują w gruncie rzeczy na całym świecie.

J.La

piątek, 5 grudnia 2014

Przedświątecznie


No, wbrew pozorom ostatnio wcale nie próżnujemy!
Paweł zaczął bardziej gorący okres w pracy, ma nawet jakieś całodzienne szkolenia, z których wychodzi późno i przychodzi do domu wypruty z sił. Ja z kolei podjęłam wyzwanie i zapisałam się na kurs trenerski pierwszego stopnia (tutejszy Level 1); bardzo podstawowy, króciutki kurs, ale muszę przyznać, że dość przyjemny i nawet coś wnoszący do zbioru mojej wiedzy z tej dziedziny. Jestem już po zajęciach, przede mną trochę papierkowej roboty i zaliczenie... już za kilka dni ;)


A poza tym coraz bardziej czuć atmosferę zbliżających się świąt, i w ogóle strasznie fajnie jest teraz w naszym TESCO ;) Niestety (!) nie słychać z głośników sklepowych i z radia w domu nieśmiertelnego "Last Christmas" (prawdę mówiąc aż nieswojo się przez to czuję), ale słychać już powoli lekko świąteczne utwory.


Moja siatkarska drużyna jest już po spotkaniu przedświątecznym, które wypadło wyśmienicie! Jedna z dziewczyn zaprosiła wszystkich do siebie do domu (gdzie wszędzie królowały świąteczne dekoracje i było cudownie!), inna przygotowała drobne upominki dla każdego, pozostałe coś upichciły, przygotowały gry integracyjne, i muszę przyznać, że o ile nigdy nie byłam fanką takich spotkań, to tym razem bawiłam się cudownie ;)
Paweł swoje spotkanie z kolegami z drużyny (o ile takowe nastąpi - ich drużyna jest znacznie mniej "zorganizowana") ma jeszcze przed sobą, głównie dlatego, że nie rozegrali jeszcze ostatniego w tym roku kalendarzowym meczu. My tę część sezonu zakończyłyśmy spektakularną wygraną, najlepszym naszym meczem od początku sezonu, a ja wreszcie zostałam wpuszczona na boisko przez naszego bardzo zatroskanego o moją szyje trenera, który wcześniej dłuuugo trzymał mnie na ławie. Tym razem zagrałam prawie całe dwa spotkania pod rząd (miałyśmy wyjątkowo 2 mecze w jeden weekend) i potem przez tydzień chodziłam z zakwasami (dumna z siebie, jak paw).
Jeśli chodzi o aspekty bardziej towarzyskie, to w dalszym ciągu staramy się integrować z rdzennymi (mniej lub bardziej) mieszkańcami tej wyspy, co raz to stwarzając okazję ku wspólnym gastronomicznym spotkaniom w naszym mieszkanku.
I tak, miałam przyjemność poznać kolejnego kolegę Pawła z pracy (chyba David...) - bardzo zabawny i przede wszystkim - jako jedyny jak do tej pory docenił prawdziwie nasze starania (tj. głównie moje) i odwdzięczył się! Poniżej demonstrujemy dowody - dwa opakowania przepysznych czekoladek :D Już dawno ich nie ma. Były naprawdę smaczne, szczególnie dobrze wypadły w porównaniu z innymi brytyjskimi wytworami przemysłu cukierniczego i czekoladkowego...





Ja z kolei staram się integrować z koleżankami z drużyny, nie tylko z Niną (Polką, o której pisaliśmy już wcześniej), ale też z Florine (pół Francuzka, pół Niemka, urodzona w Hongkongu, ale od lat mieszka w Wielkiej Brytanii... ach, te ludzkie losy). Jest urocza i szalona, mieszka niedaleko i wszystko wskazuje na to, ze w sobotę wybierzemy się z nią na jakiś świąteczny jarmark! :D
Niedawno zaprosiliśmy Flo z Mikiem (jej chłopakiem) do nas na kolację, i oczywiście ZNÓW bylo bardzo miło i smacznie :D


Świąteczny nastrój nie pozostał jedynie w TESCO, oczywiście staramy się go jakoś zaadaptować na nasze potrzeby tu, w domku... no i w ten sposób trafił do nas nasz nowy współlokator - Renifer! :D
Spełnia w tym roku funkcję choinki ;) i póki co - spisuje się wyśmienicie! :D
Na dodatek mamy też małego bałwanka - ręczna robota Helen - to ta, która była na tyle miła, aby zorganizować dla nas przyjęcie świąteczne u siebie w domu. I do tego, jak się okazuje - robi cudowne małe bałwanki z białych skarpetek... ;))) Ja też muszę spróbować! Nie mogę poprzestać przecież na moich zeszłorocznych bombkach ;)






































Cóż więcej dodać... żyje nam się tutaj wciąż bardzo dobrze i miło, wciąż Was gorąco zapraszamy i czekamy na odwiedziny (uwaga - nasi Rodzice już się wstępnie zapowiedzieli na wakacje!).
Wiemy, że trochę tam za morzem marzniecie; u nas codziennie jest na plusie ;) Jestem nawet w stanie sobie trochę pobiegać po okolicy, czego zimowa porą w Polsce nigdy nie byłam w stanie robić.
Moje pierwsze zagraniczne urodziny wspominam również bardzo miło - mój kochany Mąż zabrał mnie do naszej lokalnej restauracyjki (gdzie zamówiłam lasagne, a dostałam spaghetti, ale i tak było cudowne! :P), no i mogłam założyć wreszcie sukienkę-prezent od Męża! :D


P.S. A czasem wieczorem się obżeramy; ostatnio zajadaliśmy się przepyszną sałatką a'la Łukasiki - ze smażoną mozarellą i boczkiem, ha! Dziękujemy za pokazanie nam jej, jest fenomenalna!





P.S.2 Poniżej prezentuję dowód na to, że cuda czasem się zdarzają. Np. kupujecie wełnę, czekacie chwilkę, po czym z wełny robi się tak:










Mamo, bardzo dziękuję, oba buffy są fantastyczne i nikt nie ma takich, jak ja! :D

J.La

środa, 19 listopada 2014

Beskid Żywiecki

Nieco ponad tydzień temu mieliśmy okazję wędrować zboczami i szczytami Beskidu Żywieckiego. Wyprawę tę odbywaliśmy wspólnie z Maćkiem i Zoltem. Podróżowaliśmy trasą Rajcza - Krawców Wierch - Hala Miziowa - Hala Lipowska - Rajcza.

Jak za każdym razem, gdy mamy okazję poszwendać się po Beskidach, wciąż towarzyszy nam uczucie wędrowniczej ekstazy. Dzięki zmiennej pogodzie mogliśmy w te cztery dni podziwiać zbocza Żywiecczyzny w różnych odsłonach - każdej urokliwej, niektóre jednak pozostawiające więcej błota na butach, niż inne.

Schroniska, tak jak pogoda, zdecydowanie niejednakowe. Krawców Wierch - niewielkie, bardzo klimatyczne, choć z uwagi na brak stałego podłączenia do sieci ~230V, z bardzo ograniczonymi możliwościami. Pobyt tamże umilało nam ciągłe towarzystwo Szatana :) Hala Miziowa to zupełne przeciwieństwo tego pierwszego - wielki hotel górski usytuowany w środku ośrodka narciarskiego, przy zapewnieniu dużej wygody turystom, nie jest w stanie zagwarantować, stosownej dla górskich wędrowców, atmosfery kontemplacji. "Złotym środkiem" okazał się być obiekt na Hali Lipowskiej, który łącząc w sobie zalety dwóch poprzednich nie wykazywał jakichkolwiek wad. Na prawdę wart polecenia!
























PL